Znajdywanie nauczyciela duchowego

Nasze położenie jest, na przykład, naprawdę zupełnie inne od klasycznej sytuacji w Tybecie. Po pierwsze, większość z nas nie jest osobami zakonnymi – nie jesteśmy mnichami i mniszkami. W Tybecie i w tradycyjnych społeczeństwach buddyjskich, jeśli rzeczywiście pragnęło się poważnie wejść w buddyzm, to zostawało się mnichem czy mniszką. Osoby prowadzące gospodarstwa domowe nie miały tam zbyt dużego dostępu do nauk. Od czasu do czasu brały udział w jakichś zdarzeniach itp., lecz nie miały dostępu do tego szczegółowego nauczania, jakie przechodziły osoby zakonne. W gruncie rzeczy nauczanie osób świeckich medytacji jest zjawiskiem bardzo niedawnym, które zapoczątkowano, tak naprawdę w Birmie, dopiero – myślę, że to był początek dwudziestego wieku. Nie sądzę, żeby to się zaczęło jeszcze w dziewiętnastym wieku. Mówiąc ogólnie, w tradycji tybetańskiej osób świeckich nie uczono medytacji. Osoby prowadzące gospodarstwa domowe, oprócz chodzenia sporadycznie na jakieś nauki itp., zasadniczo tylko recytowały mantry. Trzeba zacząć od tego, że większość z ludzi nie umiała pisać i czytać, więc rzeczywiście nie mogli czytać tekstów. Recytowali zatem mantry, uczyli się na pamięć modlitw, okrążali święte miejsca, ofiarowali lampki maślane – robili tego rodzaju rzeczy.

Obecna sytuacja na Zachodzie jest naprawdę bardzo, bardzo odmienna, ponieważ większość zachodnich uczniów to z pewnością nie są osoby zakonne, jesteśmy już wykształceni – nie trafiamy do Dharmy jeszcze jako niewykształcone dzieci i mamy również inne zajęcia w życiu, nie będąc po prostu mnichami czy mniszkami dla których studiowanie Dharmy oraz praktykowanie i spełnianie rytuałów są jedynymi rzeczami, jakie robią. Większość z nas nie ma również bliskiej styczności z wielkimi mistrzami duchowymi, a już na pewno nie mieszkamy wspólnie z nimi. I w większości przypadków musimy również płacić za nauki, ponieważ nie żyjemy w społeczeństwie, które wspierałoby całość instytucji buddyjskich – z klasztorami, ofiarami itp. – a trzeba opłacać czynsze, ubezpieczenia zdrowotne i podobne sprawy. W naturalny więc sposób nasza sytuacja jest bardzo odmienna od tej w Tybecie. I w większości mamy jedynie bardzo, bardzo ograniczone kontakty z wielkimi mistrzami. Może kilka razy możemy pójść na wielkie nauki dawane przez Jego Świątobliwość Dalajlamę. Albo też, czasem, jacyś wielcy mistrzowie mogą przyjechać do naszego miasta i idziemy wtedy na nauki w towarzystwie wielu słuchaczy. A przez większość czasu mamy do dyspozycji w swoim mieście o wiele mniej przygotowanego i wykształconego nauczyciela, to może być jakiś tybetański gesze czy khenpo, albo mnich lub ktokolwiek. A czasem nawet tego nie mamy – mamy tylko starszych uczniów prowadzących dyskusje.

Nie chodzi o to, żeby na to narzekać. Taka jest rzeczywistość naszego położenia. Zatem wyzwaniem jest, żeby wyciągnąć z tego to, co najlepsze i dlatego właśnie podkreślam różne poziomy – nauczycieli i nas samych. Większość z nas nie ma sposobności do poświęcania całego swojego czasu na praktykowanie buddyzmu. Mamy rodziny, musimy zarabiać na utrzymanie itp. Bądźmy więc w tym realistyczni. Mając realistyczne nastawienie pomagamy sobie uniknąć rozczarowania, kiedy nasz lokalny nauczyciel niezbyt dorównuje formatem, powiedzmy, Jego Świątobliwości Dalajlamie. A, prawdopodobnie, nawet gdybyśmy mogli przebywać z Jego Świątobliwością przez cały czas i otrzymywać od niego osobiste nauki, to tak bardzo przekraczałyby one swoim zaawansowaniem nasz poziom, że nie dotarłyby do nas i nie moglibyśmy skorzystać w najlepszy sposób z tego przewodnictwa.

Wideo: Dr Alexander Berzin — „Nauczycie duchowy a terapeuta”
Aby włączyć napisy, proszę kliknąć na ikonę „Napisy” w prawym dolnym rogu ekranu. Aby zmienić język napisów, proszę kliknąć na ikonę „Ustawienia”, następnie kliknąć „Napisy” i wybrać preferowany przez siebie język.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy pojechałem do Indii w 1969roku, miałem już za sobą całe studia doktoranckie oraz studiowałem rozmaite języki azjatyckie, łącznie z tybetańskim i sanskrytem. Buddyzmu nauczano wtedy zasadniczo w sposób naukowy, jako martwego zagadnienia i jedynie uczyliśmy się czytać po tybetańsku – profesor nie miał jasnego pojęcia o wymowie słów w tym języku. Zacząłem więc studiować w Indiach i miałem nauczycieli języka oraz podstaw Dharmy. A kiedy po raz pierwszy spotkałem wielkich nauczycieli – Jego Świątobliwość i nauczycieli Jego Świątobliwości, to postrzegałem ich na kształt konia galopującego tak szybko, że nie dałbym rady wtedy na niego wsiąść, gdyż pędził zbyt szybko, oni mówili zbyt szybko w języku, którego nie mogłem zrozumieć, zaś to, o czym mówili, było o wiele zbyt wartkie i zaawansowane. Lecz silnie aspirowałem do możliwości pojechania na tym koniu i wyćwiczenia się do takiego poziomu, że mógłbym ich rzeczywiście zrozumieć i skorzystać ze sposobności do jazdy na tym niewiarygodnie wspaniałym rumaku pełnej krwi. Jeśli jedziemy na karuzeli, to nie potrzebujemy rumaka pełnej krwi – do kręcenia się w kółko wystarcza koń drewniany.

A więc praca z lokalnymi nauczycielami, oczywiście, związek z takim nauczycielem musi być pełen szacunku itd., lecz to nie jest dokładnie to samo, co związek z największymi mistrzami, których możemy spotkać tylko kilka razy w życiu. I być może nie zainspirowali nas bardzo, choć możemy się od nich uczyć – mogą nam pomóc się ćwiczyć. Zaś ważne jest by mieć kogoś, nawet jeśli nie spotykamy się z nim bardzo często, kto nas naprawdę inspiruje. Osoba ta nie musi przebywać z nami przez cały czas, ponieważ, jak powiedziałem, może biec tak szybko, że nie dalibyśmy rady dotrzymać jej kroku.

Inną rzeczą naprawdę ważną, którą trzeba podkreślić z porannej sesji, jest to, że związek z nauczycielem duchowym nie jest taki jak związek z kimś w wojsku. To nie jest postawa „Tak jest panie sierżancie” i posłuszeństwo bez względu na to, co on mówi. Sprawdzamy wcześniej tego nauczyciela, miejmy nadzieję, że to robimy, zanim rzeczywiście się w to zaangażujemy, powierzymy siebie przewodnictwu tej osoby nawet na odległość. Wcześniej, możemy, oczywiście, chodzić na nauki do tej osoby, powiedzmy na wykłady itd., lecz to jest coś bardzo różnego od postawy podjęcia tego rodzaju zobowiązania ze swojej strony.

Żadna ze znanych mi osób z tradycji tybetańskiej nie powiedziałaby nigdy do nauczyciela: „Czy mógłbym zostać twoim uczniem?” a nauczyciel odpowiedziałby: „Tak, witam cię!” i uściskał ją, czy cokolwiek i już była jego uczniem. To jest rodzaj romantycznej wizji tego, jak to się dzieje. Jeśli więc nawet jeśli ma miejsce jakiegoś rodzaju wzajemne rozpoznawanie siebie z któregoś poprzedniego wcielenia, czy coś takiego, to nie robi się z tego wielkiej sprawy.

Pamiętam, jak w przypadku Serkonga Rinpocze (był moim głównym nauczycielem, u którego studiowałem), mimo iż wcześniej widziałem się z nim kilka razy, to kiedy rzeczywiście sprowadziłem się do Dharamsali i zobaczyłem się z nim, i kiedy z nim już porozmawiałem itp., on po prostu powiedział: „No dobrze, trzymaj się tej strony pokoju i przyglądaj się, jak rozmawiam z ludźmi itd.” Było to więc całkowicie naturalne – bez robienia żadnego wielkiego halo. „No, to jesteś tutaj. No, dobrze”. A potem po prostu zaczął mnie szkolić.

I pamiętam również w przypadku młodego wcielenia Serkonga Rinpocze (z którym również mam niezwykle bliski związek), że kiedy tłumaczyłem go po raz pierwszy podczas jakiejś prywatnej lekcji, to powiedziałem: „Jakież to cudowne – znów ciebie tłumaczyć”. A jego ulubiona riposta brzmiała: „Cóż, nic szczególnego. Oczywiście, że znów mnie tłumaczysz. Czego się spodziewałeś?” Tak więc nic nie jest niczym niebywałym.. Sądzę, że taki styl bardzo pomaga, gdyż w przeciwnym razie robilibyśmy wszystko jak w jakimś dramatycznym filmie i rozdmuchiwali siebie i guru, i jakież to wszystko jest wspaniałe – cała ta parada ego.

Ustanawianie związku z nauczycielem jest podobne do tego, co Tsongkhapa opisuje jako okoliczności do rozwijania bodhiczitty. Mówi, że są ludzie mający bardzo silny instynkt w kierunku bodhiczitty i po prostu w bardzo naturalny sposób przyciąga ich ten rodzaj medytacji, ten rodzaj aspiracji itd. Są również tacy, którzy muszą w tym życiu wkładać ogromny wysiłek w rozwijanie tego rodzaju aspiracji i myśli. Mówi więc, że dla osób mających instynktowną skłonność do tego, rozwój bodhiczitty będzie łatwiejszy i bardziej stabilny. Nie oznacza to, że nie mając takiego instynktownego ciągu w tę stronę nie możemy rozwinąć bodhiczitty, lecz będzie to trudniejsze.

Przełóżmy to teraz na znajdowanie nauczyciela duchowego. Niektórych z nas będzie po prostu bardzo ciągnęło w kierunku danego nauczyciela i będzie to bardzo ważna wskazówka, którą należy śledzić. Nie powinno się to opierać na tym, że jest to przypadkiem ten nauczyciel, który przychodzi do naszego ośrodka Dharmy, który przebywa w naszym ośrodku Dharmy. Nie powinno się to opierać na tym, że jest on głową czy założycielem ośrodka Dharmy czy jakiejś organizacji, do której uczęszczamy. Podobnie, nie powinno się to opierać na tym, że jest to po prostu ktoś znany, sławny, charyzmatyczny i dotyczy go wszystko to, co ciągnie się za niektórymi takimi nauczycielami. Nie ma żadnego powodu, żeby każdy w danym ośrodku Dharmy musiał być w związku uczeń-nauczyciel z osobami założyciela czy nauczycieli tam rezydujących. Jeśli to jest jedyna możliwość w naszym mieście lub jest to dla nas najlepsza z rozmaitych innych możliwości, to świetnie. Możemy skorzystać z chodzenia do tego ośrodka i studiowania u tych nauczycieli – nie ma tu problemu. Lecz miejmy oczy otwarte na kogoś, kto mógłby być naszym rdzennym nauczycielem, kimś, kto najbardziej nas zainspiruje.

A jak poznajemy, że mamy z kimś taki instynktowny związek? Cóż, jedną ze wskazówek jest samo to, że jesteśmy na miejscu, kiedy ta osoba się pojawia. Jest tak, że się przez cały czas spotykamy. Idziemy się z nią zobaczyć i jest na miejscu, nie odchodzi gdzieś indziej. A inną wskazówką jest to, że magnetycznie nas przyciąga – nie możemy wprost oderwać oczu od tej osoby. I to nie jest nic takiego, czego doświadczamy tęsknie pragnąc czy pożądając jakiejś pięknej osoby i nie mogąc oderwać od niej oczu z powodu bardzo silnej żądzy. Tutaj ma to całkowicie odmienną jakość. Nie jest to doznanie przeszkadzające ani niepokojące. A oglądanie tej osoby przynosi nam poczucie większego spokoju, większej wygody, większej beztroski, jest radosne na bardzo spokojnym poziomie, bez żadnych wybuchów euforii, po prostu czujemy się właściwie.

Myślę, że każdy z nas wie, jak to jest, jeśli kiedykolwiek kupowaliśmy sobie nowe buty. Przymierzamy rozmaite z nich i naraz trafiamy na takie, w których robimy kilka kroków i czujemy, że to jest to. Są wygodne. To są te buty, które sobie kupujemy.

Jest to więc właśnie tego rodzaju uczucie, coś jest właściwe, dopasowane, w przypadku nauczyciela duchowego. Lecz, tak samo jak z bodhiczittą, może również nie być żadnej takiej osoby, z którą czulibyśmy tego rodzaju silny instynktowny związek – co buddyzm wyjaśniłby w oparciu o uprzednie wcielenia (czy wierzymy w uprzednie żywoty, czy nie, to już inna sprawa, niemniej buddyzm wyjaśniłby to w taki właśnie sposób). Wtedy musimy rzeczywiście włożyć wiele wysiłku w ustanowienie związku z takim nauczycielem. A jak to robimy? Cóż, przez bycie bardzo poważnym i szczerym poszukiwaczem, naprawdę pragnącym móc nauczyć się praktykować w celu przekształcenia siebie.

Pamiętam, że kiedy pojechałem do Indii i po raz pierwszy spotkałem Jego Świątobliwość Dalajlamę, bardzo poruszyło mnie zdanie sobie sprawy z tego, że wszystko to, co studiowałem na uniwersytecie jako jakieś martwe zagadnienie, istniało naprawdę. Był oto ktoś, kto rzeczywiście wiedział, co to wszystko oznacza i sobą to ucieleśniał. A pamiętajmy, że spotkałem się z Jego Świątobliwością zaledwie dziesięć lat po opuszczeniu przez niego Tybetu, więc w tamtym czasie było o wiele łatwiej spotkać się z nim osobiście i komunikować się z nim i jego nauczycielami, itd., były to całkowicie inne czasy.

Nie pamiętam już, czy to było podczas drugiego czy trzeciego spotkania z nim – nie ważne kiedy to było – powiedziałem: „Oddaję się do Twojej dyspozycji. Daj mi proszę sposobność szkolenia się. Mam wiele wad, lecz daj mi proszę sposobność wyćwiczenia się i wtedy będę Ci służył – nie jako służący, lecz poprzez wysiłki na rzecz upowszechniania Twojej pracy”. Bardzo szczerze do tego podchodziłem. A Jego Świątobliwość dał mi sposobność do pozostania w Indiach i otrzymania najlepszej z możliwych szkół. Kiedy zacząłem coraz więcej przebywać z Serkongiem Rinpocze, to powtarzałem klasyczny werset „Ucz mnie proszę, jak osła, żebym stał się człowiekiem”. W przeszłości byłem super inteligentnym studentem na Uniwersytecie Harvarda, będąc niezwykle aroganckim i niezbyt wprawnym w kontaktach społecznych z innymi. Muszę przyznać, że pod tym względem byłem okropny, bardzo arogancki i naprawdę potrzebowałem nauczyć się jak wchodzić w związki z innymi ludźmi. O to właśnie poprosiłem Serkonga Rinpocze – żeby tego mnie nauczył. Sądzę, że właśnie dlatego wiecznie mnie łajał, nazywał mnie wyłącznie idiotą, a przez te dziewięć lat tylko dwukrotnie mi podziękował. To bardzo mi pomogło, bardzo. Prawda? „Myślisz, że jesteś bystry? Jesteś zerem”. I, jeśli powiedziałem bądź zrobiłem coś głupiego, nigdy nie przepuścił sposobności do zwrócenia mi uwagi, zwłaszcza w obecności wielu osób.

Chodzi jednak o to, że potrzeba wielkiej odwagi i siły, żeby znieść tego rodzaju szkołę. I ze swej strony trzeba włożyć w to wysiłek. Nawet jeśli istnieje jakiś instynktowny, karmiczny związek, to ze swojej strony wkładamy weń wysiłek. „Ćwicz mnie. Pragnę takiej szkoły. Daj mi sposobność”, a potem rzeczywiście to robimy. I w ten sposób ustanawiamy związek.

Mówi się również, że trzeba pomagać nauczycielowi. Jeśli chcemy ustanowić jakiś związek, to ofiarujmy pomoc. Uczmy się, żeby stać się tłumaczem danego nauczyciela lub przepisujmy jego nauki albo organizujmy jego podróże. W taki sposób zbliżamy się z nauczycielem. Zróbmy coś. Nie oczekujmy, że możemy tylko sobie siedzieć na widowni a nauczyciel nas dostrzeże i podejdzie do nas, i powie „Och, witaj!” ot tak. Musimy jednak być całkowicie, stuprocentowo szczerzy, co oznacza przeanalizowanie siebie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, czy jesteśmy na tyle silni, żeby wytrzymywać, jak się powiada, związek z nauczycielem duchowym. By posłużyć się obrazem, o którym już mówiłem – czy jesteśmy na tyle silni, żeby dosiąść tego naprawdę rączego konia?

Podsumowując, jak mówię, nic nam nie pomoże narzekanie na brak dostępu do wielkich nauczycieli duchowych i ględzenie: „Ale zobacz, co my tu mamy u nas w mieście” itd. To nas donikąd nie doprowadzi. Jeśli naprawdę chcemy dokonać postępu itd., to wkładamy w to wysiłek. Popatrzmy, ileż wysiłku wielcy mistrzowie wkładali w to, żeby iść pieszo z Tybetu do Indii i studiować u indyjskich mistrzów, uczyć się języków itd. Mamy wielce sprzyjające okoliczności nie musząc robić niczego takiego.

A kiedy patrzę na dzisiejsze położenie buddyzmu i studiów tybetańskich – w porównaniu z tym, jak to wyglądało pięćdziesiąt lat temu, kiedy sam zaczynałem, to dzisiaj jest to niewiarygodnie wprost łatwiejsze, niż wtedy, kiedy zaczynałem. Choćby, na przykład, praktycznie niedostępność wtedy pomocy do nauki języka tybetańskiego. Była tylko jedna książka, gdzie usiłowano objaśniać gramatykę tybetańską pod kątem łaciny, co w ogóle nie ma żadnego sensu. Zaś mój nauczyciel na Harvardzie nie miał pojęcia o tybetańskiej wymowie. Kiedy więc pojechałem do Indii, musiałem rozpracowywać strukturę dźwiękową tego języka, jakbym pojechał na Borneo i pracował z jakimś plemieniem. A zobaczmy, ile materiału i jak liczne pozycje są dostępne obecnie. Kiedy zaczynałem, nie było prawie żadnych przekładów. Teraz dostępnych jest tak wiele. W gruncie rzeczy, wręcz narzekamy na ich nadmiar i nie wiemy, od czego zacząć.

Nie ma więc żadnego powodu do narzekania czy użalania się nad sobą „Och, ja biedaczek. Mieszkam w tym zapomnianym miejscu”. Moskwa nie jest teraz mało znanym miejscem. Przyjeżdża tu do was o wiele więcej nauczycieli, niż kiedy ja zacząłem do was przyjeżdżać (u schyłku Związku Radzieckiego). Dajcie spokój! Jeśli więc chcecie to zrobić, po prostu to zróbcie, o ile naprawdę poważnie do tego podchodzicie. A jeśli naprawdę do tego podchodzicie poważnie, to nauczyciele potraktują was poważnie.

Wideo: Dr Alexander Berzin — „Nauczyciele duchowi i nasze osobiste życie”
Aby włączyć napisy, proszę kliknąć na ikonę „Napisy” w prawym dolnym rogu ekranu. Aby zmienić język napisów, proszę kliknąć na ikonę „Ustawienia”, następnie kliknąć „Napisy” i wybrać preferowany przez siebie język.

Poziomy przewodnika duchowego

Jeśli popatrzymy teraz na techniczne podziały poziomów duchowego przewodnika, to rozróżnia się ich zgodnie z rodzajem ślubów, jakie składamy w związku z tym mentorem. Tak się to zazwyczaj dzieli. Mamy więc następujące ich rodzaje:

Mistrz ślubów pratimokszy – ktoś, kto udziela nam schronień, kto udziela nam ślubów świeckich bądź mnisich.

Następnie jest mistrz mahajany, u którego składamy śluby bodhisattwy.

A następnie mistrz tantryczny, u którego składamy śluby tantryczne, jeśli są to dwie wyższe klasy tantry. Bez względu jednak na klasę tantry od niego otrzymujemy upoważnienia, przekazy i coś zwanego kwintesencją pouczających wskazówek (man-ngag).

Dla każdego z poziomów przewodnika duchowego występują rozmaite spisy wymogów i dla każdego kolejnego poziomu tych wymogów jest więcej (dochodzą nowe oprócz tych z wcześniejszego poziomu). I są całe spisy tych wymogów, można się o nich dowiedzieć, przeczytać o nich, a najważniejszymi są:

  • Dyscyplina etyczna.
  • Dobry poziom koncentracji.
  • W wielkim stopniu uspokojenie własnych przeszkadzających, niepokojących emocji.
  • Wielki zapał do nauczania i czerpanie z niego radości.
  • Oraz, oczywiście, wiedza i doświadczenie większe od naszego.
  • Następnie, bezsprzecznie, motywacja szczerego pomagania uczniowi z miłującą dobrocią, współczuciem itd.
  • I także wolność od hipokryzji, od pretendowania do posiadania cech, których się nie ma. Bycie uczciwym.

A, jak głosi wiele tekstów, znalezienie nauczyciela spełniającego wszystkie te wymogi jest niezmiernie rzadkie – musi on więc mieć więcej cech dodatnich niż ujemnych i mieć przynajmniej niektóre z powyższych. Zaś najważniejsze, to żeby był osobą etyczną, miał szczerą motywację pomagania innym i miał więcej wiedzy, i doświadczenia niż my i żeby był w tym uczciwy. To są naprawdę bardzo ważne cechy. Nie ma tu miejsca dla hipokryzji.

Kiedy mówimy o tych duchowych cechach, których poszukujemy u nauczyciela duchowego, to wspomniałeś o posiadaniu właściwej motywacji, bodhiczitty. Ale jak możemy sprawdzić, czy dana osoba posiada bodhiczittę, skoro jeszcze nie rozwinęliśmy jej w sobie?

Kiedy patrzymy na wymogi dla nauczyciela, to określenie pojawiające się w spisach jest określeniem oznaczającym miłującą dobroć (brtse-ba). Nie wymienia się bodhiczitty jako określenia w tym spisie, którego używa się ogólnie w odniesieniu do mistrza ślubowań, ponieważ spis ów musi być miarodajny, zarówno dla nauczycieli hinajany, jak mahajany. Wśród wymogów stawianych nauczycielowi mahajany – udzielającemu ślubów bodhisattwy, to, oczywiście, musi on posiadać bodhiczittę, to jest poprawne.

A w jaki sposób przekonujemy się o tych cechach, jeśli sami ich jeszcze nie uzyskaliśmy? Analogia, jaką się tu przywołuje, jest taka, że możemy nie być zdolni do dostrzeżenia ryby w głębokiej wodzie, lecz możemy wykryć obecność tej ryby w oparciu o drobne fale na powierzchni wody. Tak więc, pod względem miłującej dobroci, czy nauczyciela rzeczywiście interesują rozmaici uczniowie? Czy obchodzi go ich dobrostan itd.? Czy może tylko ich wykorzystuje, żeby zdobywać pieniądze, sławę, względy seksualne itp.? I nad czym pracuje pod względem bodhiczitty? Czy pracuje, żeby samemu stać się Buddą? Czy nadal sam pobiera nauki? Czy nadal odbywa odosobnienia medytacyjne i podobne rzeczy? Czy może po prostu usiłuje stać się największym, najsłynniejszym nauczycielem z wielkim imperium? Czy rzeczywiście pracuje dla pożytku innych? Sami więc się o tym przekonujemy komunikując się, pytając innych i oceniając, posługując się rozróżniającą świadomością. I pamiętajmy, że w każdym rodzaju urzeczywistnienia, a mówimy tu o urzeczywistnieniu jako wymogu dla bycia duchowym mentorem, występuje wiele rozmaitych jego poziomów i oceniamy je pod kątem skutku, jaki odniosły. Jakiego rodzaju przemiany dokonało ono w tej osobie?

Nauczyciele postępujący nieetycznie

Na początku tego seminarium wspomniałeś o tym, że mówimy tu głównie o zdrowych rodzajach związków z nauczycielem duchowym. Co jednak powinienem zrobić, jeśli osoba uważana przeze mnie od ponad piętnastu lat za jednego z nauczycieli, nagle zaczyna się zachowywać w dziwny sposób, który uważam za nie do przyjęcia? Czy powinienem posługiwać się tą osoba jako źródłem wiadomości i nadal czytać, słuchać i uczestniczyć w jej wykładach? Czy nadal powinienem uznawać tę osobę za jednego ze swoich nauczycieli, nie uznając niektórych z jej działań?

W licznych tekstach mówi się bardzo jasno, że jeśli być może zbyt wcześnie weszliśmy w związek z jakimś nauczycielem duchowym, bez zbadania tej osoby naprawdę w jakimś dłuższym okresie czasu, a później odkrywamy u niej jakieś poważne skazy, to powinniśmy zachować szacunek dla niej za te dobre rzeczy, które od niej otrzymaliśmy, lecz utrzymywać potem do niej stosowny dystans.

Mówi się również bardzo jasno w licznych tekstach, że przez cały czas trwania związku z danym nauczycielem duchowym nie powinniśmy nigdy tracić rozróżniającej świadomości. Jeśli więc stwierdzimy, że nauczyciel postępuje w jakiś dziwny sposób, powinienem raczej powiedzieć w jakiś nieetyczny sposób (bo to mogłoby być coś ekscentrycznego, lecz powiedzmy, że to jest nieetyczne), albo prosi nas o zrobienie czegoś nieetycznego czy niewłaściwego, to wtedy odmawiamy bez gniewu, bez oskarżania (“Jesteś zły”) itd. Można również powiedzieć: “Poprosiłeś mnie o zrobienie czegoś nieetycznego albo nierozsądnego”, to nie musi być nieetyczne, może być również nierozsądne, “Czy mógłbym prosić cię o wyjaśnienie mi, dlaczego to powiedziałeś? Jakie myślenie kryje się za tym z Twojej strony?”

Jeśli ta osoba postępuje nieetycznie, to powinniśmy zachować wobecniej dystans?

Jeśli prosi nas o postąpienie w jakiś nieetyczny sposób, to albo mówimy nie, albo możemy uprzejmie zapytać – oprócz nie zrobienia tego (jeśli to jest nieetyczne): “Dlaczego tak mówisz? Jaki masz ku temu powód?” Lub jeśli prosi nas o coś wykraczającego poza nasze zdolności i rzeczywiście niemożliwego do zrobienia przez nas, to wtedy prosimy: “Czy mógłbyś wyjaśnić mi, dlaczego mnie o to prosisz? Co masz na myśli?” Rozróżniamy to.

Opowiem wam o swoim osobistym doświadczeniu z czymś takim. Kiedyś Jego Świątobliwość Dalajlama poprosił mnie i dwóch rinpocze, dla których wykonywałem tłumaczenia, o przetłumaczenie tej ogromnej encyklopedii autorstwa Kongtrula [Dziamgona Kongtrula Ocean nieskończonej wiedzy (Shes-bya kun-khyab)]. A przecież jest to coś, czego podjęła się grupa tłumaczy zorganizowana przez Kalu Rinpocze i która pracowała nad tym przez ostatnie, nie wiem sam, jakieś dwadzieścia pięć lat, i jeszcze tego nie ukończyli, a jest to ogromna grupa ludzi (no, może nie ogromna, ale liczna) pracujących nad tym. Zapytaliśmy więc, bardzo uprzejmie, Jego Świątobliwość: „ Cóż, bardzo dziękujemy, lecz to nam najprawdopodobniej zajmie resztę życia. Czy moglibyśmy prosić Cię o wyjaśnienie swojego zamiaru, dlaczego chcesz, żebyśmy spędzili resztę życia na robieniu tego, na tłumaczeniu tej encyklopedii?” Zatem bez wkurzania się, lecz pytając bardzo uprzejmie. Zaś Jego Świątobliwość odpowiedział: „No cóż, tak sądzę, że dobrze by mieć ją przetłumaczoną, ale może macie rację, to jest za duże przedsięwzięcie tylko dla Waszej trójki”. Tak więc zwolnił nas z tego.

Są jednak inne rzeczy, o zrobienie których poprosił mnie Jego Świątobliwość, które wyglądały na niemożliwe do zrobienia, które często nazywam “misjami niemożliwymi”, lecz mam wystarczające zaufanie co do zdolności Jego Świątobliwości do widzenia przyczyny i skutku itd., związków pomiędzy ludźmi. Przypominam sobie, że kiedyś powiedział do mnie: „Chcę, żebyś odszukał i sprowadził do mnie czarnoskórego mistrza sufickiego z Afryki Zachodniej”. I, to było niezwykłe, zdołałem odszukać takiego mistrza niemal bez żadnego wysiłku. Wkrótce potem spotkałem pewnego niemieckiego dyplomatę, który pełnił kiedyś służbę dyplomatyczną w Afryce i zapytałem go o to. On zaś odpowiedział: „O, mój przyjaciel jest przywódcą sufickim w Gwinei” – kraju zachodnioafrykańskim – i on akurat był w Indiach w celu skorzystania z jakichś zabiegów ajurwedyjskich i miało to miejsce dokładnie wtedy, kiedy wracałem do Indii, i okazało się, że miał być w Delhi dokładnie w tym samym czasie, co ja i miał kilka dodatkowych dni do dyspozycji, więc mogłem towarzyszyć mu do Dharamsali na spotkanie z Jego Świątobliwością. Choć więc ktoś mógłby sobie zażartować i powiedzieć, że to był czysty zbieg okoliczności, to, w oczywisty sposób, Jego Świątobliwość mógł znać wszystkie przyczyny karmiczne itd., które mogły coś takiego spowodować.

Zatem rozróżniamy pomiędzy nie przekładaniem tej encyklopedii – “Ejże, to nieco ponad moje możliwości” – a sprowadzeniem do Dharamsali mistrza sufickiego z Afryki Zachodniej na spotkanie z Jego Świątobliwością.

Top